02 października 2014


Rozdział 4.


Patrz na pogodę Nie patrz na prognozę.”
[..]

NEVAEH

Początek roku szkolnego to dziwny czas. Uśmiechnięci przez wakacje uczniowie wracają bez śladów wesołości (oczywiście są wyjątki) do ławek i podręczników, żegnając się z codzienną labą. Mi właściwie to nie przeszkadza – chodzę do szkoły, kiedy chcę i kiedy są jakieś ważne testy. Ktoś by się spytał: „A co na to twoja mama?”, a odpowiedź jest prosta: pozwala mi na to, bo wie, że nie jestem nieodpowiedzialna. A godziny mi usprawiedliwia.
Tak więc na apel poszłam w swoim zwykłym nastroju, czyli jakby nijakim. Jeszcze nikt nie widział, żebym się uśmiechnęła, załamała, posmutniała… Przez rok zdążyli się przyzwyczaić. Założyłam czarne rurki, czarne i lekkie wiązane buty na małym obcasie, czarną koszulę z podwiniętymi rękawami a do tego, dla kontrastu, czerwono-białą bandanę w kratkę na szyję. Jeszcze biały rzemyk na lewy nadgarstek i wyszłam z domu z moim Stepem przy boku. Dla wyjaśnienia – Step (albo Street, zależy jak się powie) to mój husky, jeden z kilku psów. Szłam tą samą drogą co zwykle, obserwując dołączających do siebie, witających się nastolatków, idących zapewne w tym samym kierunku, co ja. Niektórzy patrzyli na mnie dziwne, zapewne przez pryzmat moich czerwonych włosów. Nawet nie ma co im tłumaczyć, że nie są farbowane.
Pokręciłam głową i przypomniałam sobie kłótnię Roxanne z panem dyrektorem o kolor moich włosów. Upierał się, że są farbowane, na co Rox kazała mu to jakoś udowodnić. Zawzięty zaprowadził mnie najpierw do pielęgniarki, a potem do pani od biologii i innych nauczycieli, ale w końcu musiał przyznać, że są naturalne. Gdy jako mała dziewczynka zapytałam Roxanne, czy ktoś jeszcze ma taki kolor włosów, odparła, że nie, na co ja zdziwiona wypytywałam, dlaczego wokół mnie nie ma jakichś naukowców. Wtedy wytłumaczyła mi, że nie wie dlaczego, ale chroni nas jakiś czas, dzięki któremu ludzie nie mogą o nas nic powiedzieć, po prostu jakoś o tym zapominają.
Tuż przed szkołą przystanęłam na drugiej stronie ulicy, a Step usiadł grzecznie obok mnie, rozglądając się zaciekawiony. Przykucnęłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu w oczy, tłumacząc mu, żeby nie odchodził daleko i że niedługo wracam. Zamrugał kilka razy na znak, że zrozumiał i lekkim krokiem poszedł chodnikiem w stronę parku.
Wzięłam głęboki oddech i weszłam po kilku schodkach na ścieżkę prowadzącą do szkoły.

Rozdział 3

Zmiany nie pytają się nas, czy jesteśmy na nie gotowi.”
[„Lucas” Kevin Brooks]

NEVAEH

G
dy szłam za Delice w kierunku puszek z farbami i spray’ów, czułam na sobie wzrok Lucasa. Już miałam się odwrócić, gdy nagle lekki wietrzyk odgarnął mi z pleców część włosów. Szybko potrząsnęłam głową, by zasłonić łopatki. Ukradkiem spojrzałam na siostrę Lucasa, by upewnić się, że nic nie widziała. Ta jednak parła niewzruszona do przodu, starając się zachować pozory obojętności.
Przystanęła przy jednym z okien i sięgnęła po coś na parapecie. Z odległości dwóch metrów mogłam spokojnie stwierdzić, że jest to gruby ołówek. Delice, nadal nie zawracając sobie mną głowy, podeszła do jednej z komód, usiadła obok i zaczęła po niej rysować.
Podeszłam do niej i uklękłam naprzeciwko.
- Co robisz? – spytałam, śledząc ruchy jej dłoni. Okazało się, że ołówek nie dotykał drewna, kreślił jedynie kółka w powietrzu.
- A nie widać? – odburknęła.
Spojrzałam na nią oczami ukrytymi za kurtyną włosów.
- Ok. Co rysujesz? – poprawiłam się.
- Nie wiem – odpowiedziała już mniej groźnym tonem Delice, nie przerywając „pracy”. – A co proponujesz? To ma być do mnie do pokoju.
Odsunęła ołówek.
- To zależy. Co lubisz, czego słuchasz… wszystko ma znaczenie. Twój pokój musi być odzwierciedleniem ciebie – położyłam palec wskazujący na drewnie i wpatrzyłam się w nieruchomą Delice. – Jakbyś się czuła, gdyby twój pokój był różowy w białe kwiatki, a twoją muzyką byłby… no nie wiem… heavy metal?
- Kiepsko – odparła Delice. – Ale ja sama nie wiem, jak ma to wyglądać.
- Więc pozwól, że przeprowadzę z tobą krótki, aczkolwiek ważny wywiad – zsunęłam okulary przeciwsłoneczne na nos.

LUCAS

Przechodząc już do ostatniego do oszlifowania mebla, zerknąłem na Nevaeh i Delice, w obawie, że zaraz skoczą sobie do gardeł. Trzeba przyznać, że byłem nieco zaskoczony, gdy okazało się, że są w najlepsze pogrążone w rozmowie. Del gestykulowała, a Nevaeh… ona wydawała się być zainteresowana, choć nadal się nie uśmiechała. Już zapomniałem, jak to wyglądało wczoraj. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne, więc nie byłem pewny, czy wpatruje się w Delice, czy też śpi.
Mimowolnie wykrzywiłem kąciki ust w uśmiechu, pokręciłem głową i zabrałem się za komodę, myśląc o dziwnym księżycu na plecach rudej.

VABRIELLE

Vabrielle weszła do na oko nieużywanego, starego budynku na końcu Marshall Avenue. Poruszała się na tyle cicho, na ile pozwalały jej na to buty na koturnie. Na szczęście nie musiała się przejmować skrzypiącymi drzwiami, bo nie było tu nawet framugi. Szef nie lubił hałasu.
Na piętrze przeszła przez goły korytarz i na jego końcu, jak zawsze, zapukała do drzwi. Usłyszała niewyraźne i ciche „proszę”, więc powoli weszła, zamykając za sobą cicho drzwi.
- Wzywał mnie pan – powiedziała, siadając na krześle przy biurku.
Szef siedział tyłem i wyglądał przez okno, bujając się na krześle. Jego pomarańczowo rude, długie do ramion włosy, odznaczały się na tle biało-czarnego gabinetu. Kobieta nie musiała się już nawet po nim rozglądać – znała go na pamięć. I choć nie było to zbyt wielkie pomieszczenie, góra piętnaście metrów kwadratowych, czuła się tutaj swojsko, przytulnie. Czarne biurko przed nią było w połowie zawalone dokumentami, zarysowanymi mapami i zapisanymi kartkami. Mapa na wierzchu przedstawiała plan Seaford, na razie jako jedyna była niezamalowana liniami i kropkami.
- Vabrielle, Vabrielle… tyle razy ci mówiłem, żebyś zwracała się do mnie na „ty” - Szef odwrócił się do niej przodem, oparł łokcie na biurku i spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem w oczach.
Vabrielle, pomimo, że widziała Go już wiele razy, zaparło dech w piersiach. Oczywiście, wiadomo, że przedstawiciele jej gatunku są nadludzko piękni, ale i tak za każdym razem wręcz mdlała na Jego widok.
- Oczywiście, przepraszam – poprawiła się kobieta, uśmiechając się.
Szef skinął głową.
- Wezwałem cię, bo musimy zacząć poszukiwania. W Seaford jeszcze nikt nie szukał.

NEVAEH

- Właściwie to gdzie są wasi rodzice? – zapytałam Delice, gdy wchodziłyśmy po schodach. Oczywiście musiałam zwalniać, by mogła mnie dogonić, ale nie powiedziałabym, że ma słabą kondycję. Była o niebo (a nawet kilka nieb) lepsza, szybsza i silniejsza od reszty dzieciaków w jej wieku (tych, których spotkałam i widziałam), nawet chłopców..
- Mama w pracy, a tata… no cóż… nie ma go – wzruszyła ramionami.
Stałyśmy właśnie w jej pokoju, rozglądając się za możliwościami jego pomalowania. Praktycznie widziałam trybiki pracujące w głowie siostry Lucasa.
- A gdzie pracuje wasza mama?
Przeciągnęłam ręką po ścianie i doszłam do wniosku, że gdzieniegdzie są dziury, więc trzeba by je zaszpachlować.
- Jest projektantką, czy kimś tam – Delice ponownie wzruszyła ramionami. – Nie bardzo mnie to obchodzi, a poza tym nie opowiada nam o swojej pracy.
Spojrzałam na nią. Naprawdę wyglądała, jakby mało ją obchodziło, co robi jej rodzicielka. Miałam wrażenie, że dla niej matką i jednocześnie ojcem jest Lucas.
- Ok. Słuchaj, nie byłoby lepiej, gdybyśmy najpierw narysowały ołówkiem, gdzie mają stać jakie meble, a dopiero potem malować? – spytałam, nadal na nią patrząc.

LUCAS

Muszę przyznać, że Delice i Nevaeh naprawdę się spisały. Praktycznie bez mojej pomocy urządziły cały pokój. Z szafy i nieprzydatnych półek utworzyły wymyślny regał, w który półki były „ułożone” w schodki, kwadraty, trójkąty i inne niesamowite rzeczy. Meble przyozdobiły kropkami, plamkami, paskami i rysunkami, a na ścianach narysowały kilka kotów. Ale nie kotów typu dachowców, tylko dzikie koty – lwy, gepardy, tygrysy... Wyglądało to bajkowo, ale nie w stylu księżniczki, bo tego by Del nie zniosła – raczej coś jakby komiksowo, kreskówkowo… ale jednocześnie nie dziecinnie.
Stojąc w drzwiach pokoju kiwnąłem z uznaniem głową i poszedłem do dziewczyn, które zrobiły sobie przerwę przy Coli i Lionie.

***

Prawdę mówiąc, cieszę się, że skończyliśmy „remont” przed powrotem mamy. Ja i Delice byliśmy zmęczeni targaniem mebli i wiaderek z farbą, ale Nevaeh wyglądała, jakby dopiero rozpoczynała dzień, wypoczęta i zrelaksowana. Wraz z nią i siostrą pracowaliśmy nad wystrojem w moim pokoju, by, jak to powiedziała Nevaeh, ukazać w nim mój charakter. I chyba się udało – wyglądał jak ponadprzeciętny pokój szesnastolatka, w stylu skate, ale jednocześnie typu „chillout”. Połączenie dwóch światów, jakimi są rap i reggae. Kolory wręcz wybuchły: czerwony, żółty, zielony, czarny, biały, szary i bliżej nieokreślonego kolory mieszanki. Niektóre z mebli, które wydawały się być już nie do użytku, stworzyliśmy naprawdę niesamowite rzeczy. A jeszcze bardziej niesamowita była Reggaen, która pomimo swoich niewielkich wymiarów, kręciła się ciągle pod nogami i wyglądała bardzo mądrze, przekrzywiając główkę lub mrucząc w zadowoleniu, gdy pytaliśmy ją, co myśli o tym czy owym. Czyli ogólnie… byłem zadowolony z wyników naszej pracy.
Po wszystkim nawet nie zauważyłem, kiedy zniknęła Nevaeh, a po wyrazie twarzy Del wywnioskowałem, że ona również nie zauważyła jej wyjścia.
Gdy poskładaliśmy resztę śmieci i wyrzuciliśmy je do kosza, postanowiliśmy z siostrą coś zjeść, więc odgrzaliśmy pyszną pomidorową babci i po kilkunastu minutach zorientowaliśmy się, że oboje zjedliśmy jej po trzy miski. Po zmyciu naczyń (Delice wycierała je i chowała do szafki) spojrzałem na zegarek.
- Dopiero dziewiętnasta? – zdziwiłem się.
Delice schowała drugą miskę do szafki i zamknęła ją.
- No a co myślałeś, że będziemy siedzieć tam do północy? – zapytała, kładąc dłonie na biodrach.
- W sumie myślałem, że zajmie nam to więcej czasu – odparłem, przechodząc z kuchni do salonu.
- Dzięki twojej nowej przyjaciółce poszło nam szybciej – Delice pobiegła za mną, chwyciła pilot ze stolika i wyłożyła się na kanapie. Westchnąłem i usiadłem obok niej.
- To nie jest moja przyjaciółka – burknąłem, obserwując uważnie (na tyle, na ile się da, gdy trzynastolatka trzyma w ręku pilot) każdy kanał i lecący na nim program, myśląc jednocześnie o dziwnym księżycu na plecach Nevaeh.
- No może rzeczywiście, nie wyglądacie na przyjaciół. Może ona jest raczej taką znajomą-nieznajomą – powiedziała. – Teraz zresztą nieważne. Mamy inny problem – dodała poważnie.
- Jaki? – zdziwiłem się.
Delice spojrzała na mnie wzrokiem człowieka, przed którym stoi podjęcie najważniejszej decyzji w życiu, po czym rzekła:
- „Piraci z Karaibów” czy „Spiderman 2”?

NEVAEH

Nie chciałam odchodzić bez pożegnania. Wcześniej, po zakupach z Lucasem też nie, ale po prostu nienawidzę pożegnań. One zawsze ciągną się bez końca, dlatego zawsze znikam, zanim się tylko zaczną. Miałam tylko nadzieję, że się na mnie nie obrażą.
Tuż za linią drzew wsiadłam na rower i ruszyłam w drogę powrotną do domu. Ludzie już na mnie nie patrzyli tak, jak wcześniej. W końcu mieszkam tu od trzynastu lat, więc przyzwyczaili się do moich „czerwonych” włosów i dziwnej, aczkolwiek egzotycznej urody oraz stylu. Niektórzy nawet mówią mi z uśmiechem „dzień dobry” albo po prostu kiwają głową. Ja odpowiadam tym samym, ale z jedną różnicą – nie uśmiecham się. Nigdy się nie uśmiechałam, czy raczej od czasu, gdy tutaj zamieszkałam. Po prostu uważałam, że to nie na miejscu uśmiechać się, gdy ginie twoja matka. Oczywiście nie twierdzę przez to, że Roxanne jest zła – po prostu nie jest moją mamą, tą prawdziwą.

VABRIELLE

- Od jutra zaczynamy poszukiwania. Miejmy nadzieję, że tym razem się uda.
Vabrielle siedziała już odprężona naprzeciwko Alexandra.
- Tak, miejmy nadzieję. W końcu Ameryka jest ogromna, a ich tylko dwie, nieprawdaż? – odparł mężczyzna.
Vabrielle skinęła głową.
- Więc obrada skończona. Czas na przyjemności… - Szef przywołał ją do siebie gestem dłoni.
Kobieta wstała z krzesła i powolnym krokiem podchodziła do Alexandra, po drodze zdejmując buty. W końcu usiadła Mu na kolanach, twarzą do Niego.
- Wiesz, że jesteś moją ulubienicą? – spytał, rozpinając guziki jej koszuli, które i tak wyglądały, jakby miały zaraz pęknąć. Ich rasa słynęła z idealności fizycznej, a to była jedna z Jego ulubionych.
Vabrielle mruknęła tylko w odpowiedzi.
Rozdział 2



Wszyscy potrzebujemy sekretów. O ile nas nie zabijają, dają bezpieczeństwo i wygodę.”
[Dr House]

LUCAS
- Lucas!
Usiadłem gwałtownie na łóżku, przerywając sen o czerwonym wilku i przetarłem sklejone oczy. W moją stronę biegła Delice z czymś szarym na dłoniach.
- Jak ja za tobą tęskniłam! – przytuliła mnie jedną ręką, a ja odwzajemniłem uścisk, ziewając uśmiechnięty.
Del rozglądała się z obrzydzeniem po moim pokoju, na co ja zaśmiałem się w duchu.
- Ja za tobą też – powiedziałem odpychając ją lekko od siebie. Odgarnąłem ciepłą, ciemną kołdrę i poklepałem czarne prześcieradło obok siebie.
- Mam coś dla ciebie. – Cała ona. Zawsze od razu przechodzi do rzeczy. - Tak właściwie, to jest nasze. – Usiadła na wskazane miejsce i podała mi ową rzecz, którą okazał się być…
- Kot? – zapytałem zdziwiony, wpatrując się w zielono-piwne oczka zwierzaka. Dostrzegłem na nich kilka błękitnych plamek.
- Właściwie kotka – poprawiła mnie siostra. – Ładną masz fryzurę – dodała ze śmiechem, spoglądając rozbawiona na moją głowę.
- Hę? – spojrzałem na nią nieprzytomnie, odrywając wzrok od oczu kota.
- Daj – westchnęła i kilka razy przeczesała palcami moje kudły, po czym odgarnęła sobie z oczu długi, czarny kosmyk grzywki, która, nie wiadomo dlaczego, była innego koloru niż reszta czekoladowych włosów.
- Więc… jak on… ona ma na imię? – spytałem, głaskając kotkę palcem po główce.
- Jeszcze nie wiem – wzruszyła ramionami, idąc w moje ślady.
- A skąd ty ją właściwie masz?
- Bella się okociła.
- Bella?
- Tak nazywa się kotka sąsiadki babci.
- Ach…
Delice wpatrywała się w oczy zwierzaka, który zawzięcie skubał pazurkiem jedną z moich bransoletek.
Przypomniałem sobie mój sen. Czerwony wilk. Siedział przy małym strumyczku i patrzył wyczekująco, jakby się czegoś spodziewał. Właściwie nic innego się nie działo. Pamiętam tylko, że on tam był. Nie robił nic, oprócz wpatrywania się w lekko falującą wodę. Miał piękną sierść, prawie czerwoną. Nie dostrzegłem tylko koloru jego tęczówek…
- Reggaen1 – powiedziała nagle Delice, przerywając moje rozmyślenia o śnie.
- Hm? – mruknąłem nieprzytomnie, spoglądając na nią.
- Reggaen – powtórzyła, wzruszając ramionami. - Tak się będzie nazywać. To odmiana słowa „reggae”. No bo weź spójrz, co robi.
Wskazała palcem na Reggaen, bawiącą się moją plecionką w zielone, żółte i czerwone paski.
- Sprytne – uśmiechnąłem się i przetarłem raz jeszcze zaspane oczy. – Która jest godzina?
Delice wyciągnęła z kieszeni swojego dotykowego LG, którego dostała od mamy na jedenaste urodziny i spojrzała na ekran.
- Dziesiąta dziesięć. Ktoś o tobie myśli – popatrzyła na mnie pytająco zupełnie niepodobnymi do moich czysto błękitnymi oczami, ale tylko wzruszyłem ramionami.
- A tak przy okazji… po co ci farby? – skinęła na spray’e i wiaderka.
- Będę przemalowywał pokoje. A co, może podoba ci się wystrój mojego i twojego pokoju?
- Och! – Delice wzdrygnęła się. - Nawet mi nie przypominaj. Różowy? Ohyda! W sumie twój pokój też nie lepszy – rozejrzała się znacząco po czarnych ścianach, z których ciemnym wzrokiem wpatrywały się w nas czaszki.
Przytuliłem ją, uważając na Reggaen.
- Pomożesz mi, prawda?
- Jasna sprawa! – odwzajemniła uścisk, śmiejąc się.
Pomimo, że ma dopiero trzynaście lat, potrafi już bardzo dużo. Razem ze mną uczyła się niektórych zawodów od dotychczasowych partnerów mamy (a sporo ich było). Dwa lata temu niejaki Simon pokazał nam, jak się maluje ściany i meble przy użyciu farb i sprayów, a przed nim Peter wtajemniczył nas w sztukę stolarstwa. Gdy miałem sześć lat, Wilson, jako właściciel firmy sprzątającej, nauczył mnie myć naczynia, wycierać kurze, odkurzać, używać mopa i wielu innych rzeczy, za co jestem mu wdzięczny, gdyż nasza matka nie interesuje się za bardzo porządkiem w domu (nie licząc krzyków: „Ale tu brudno! Może to ktoś wreszcie posprząta?”, a sama palcem nie kiwnie).
- Kiedy zaczynamy? – zapytała ożywiona Del, pociągając mnie za rękę.
- Możemy nawet dzisiaj, ale wtedy będziemy musieli spać na dole – odpowiedziałem, modląc się w duchu, żeby kanapa była rozkładana.
- Całe szczęście, bo nie dam rady dłużej patrzeć na ten obrzydliwie różowy pokój – westchnęła z ulgą.
- Tak samo jak ja. Ale teraz chodźmy już na dół. Głodny jestem.
Odstawiłem Reggaen na ziemię i wstałem, a za mną siostra.
Jak na potwierdzenie, z mojego brzucha rozległo się głośnie burczenie, na co ryknęliśmy śmiechem.

- Mama zrobiła jakieś zakupy? – zapytałem, schodząc z Delice po schodach.
- Nie wiem, chyba nie. Nie widziałam jej, chyba znowu gdzieś pojechała – wzruszyła ramionami. - Przecież wiesz, że nigdy tego nie robi.
Zeskoczyłem z ostatnich czterech stopni, a ona za mną.
To prawda. Odkąd skończyłem sześć lat, sam robiłem zakupy co tydzień, codziennie gromadząc na liście potrzebne rzeczy. Wcześniej robiła to nasza babcia Violese, kręcąc z westchnieniem głową, komentując tym samym zachowanie córki.
- Ale nie martw się. Babcia narobiła nam gołąbków i spaghetti na co najmniej tydzień – uśmiechnęła się i wskazała na dwie reklamówki stojące na stole.
Mimowolnie zaśmiałem się cicho. Babcia nigdy nie była zwolenniczką zdrowego trybu jedzenia – robiła pizze, tortille, spaghetti… Ewentualnie ziemniaki z kurczakiem i zupę pomidorową, która jest chyba najlepszą zupą pod słońcem.
- Aha, jeszcze jedno: pomidorowa też jest – dodała Delice, jakby czytając w moich myślach.
Otworzyłem czerwono-żółtą torbę i wyjąłem z niej duży garnek, po czym postawiłem go na kuchence i odpaliłem gaz. Dosiadłem się do siedzącej przy stole siostry, która rozpakowywała pozostałe reklamówki i pomogłem jej powkładać je do lodówki. Ta na szczęście była dość spora, więc wszystko zmieściło się bez problemu, tym bardziej, że była… pusta.
- Co powiesz na zakupy? – zapytałem Delice, gdy już siedzieliśmy i jedliśmy z talerzy, w które (na szczęście) były zaopatrzone szafki.
Rozpromieniła się.
- Ekstra!
I podskoczyła, wyrzucając zwiniętą dłoń w górę, przy okazji wywalając krzesło i przewracając talerz z pomidorową.

Po uprzątnięciu ze stołu i podłogi resztek zupy, ubraliśmy się (właściwie to ja się ubrałem) i, po drodze zamykając dom na klucz, ruszyliśmy w stronę garażu, gdzie rozpakowałem bagażnik citroena. Wyprowadziłem z niego swojego Shock’a i Venus (bo tak moja siostra nazwała swój rower) Delice, po czym postawiłem je przy drodze. Obejrzałem się.
Siostra dokładnie zamknęła drzwi na klucz, odwróciła się na pięcie i pobiegła do mnie w podskokach na białych reebokach za kostkę, wcześniej zeskakując sprawnie z trzeciego schodka i robiąc przy tym w powietrzu obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym wylądowała gładko na palcach. Jej jasne dżinsowe szorty do kolan podrygiwały razem z nią, podobnie jak moja biała koszulka na szerokich ramiączkach z wizerunkiem Eminema, którą jej pożyczyłem. Ciemne okulary z białymi oprawkami zasłaniały jej oczy, a czekoladowe, lekko kręcone i długie do łopatek włosy rozwiały się na wszystkie strony.
Wrzuciła klucze do jednej z dwóch zapinanych kieszeni po czym stanęła przy swoim BMX-ie.
- To jak, jedziemy? – rzuciła wesoło, zakładając plecak na ramiona.
Zrobiłem to samo.
- Pewnie – odparłem, rozluźniając szelki.
Wskoczyliśmy na siodełka i pędem ruszyliśmy przed siebie, śmiejąc się.
Kiedy jechaliśmy przez Clark Street, obok Lakeview Avenue zobaczyłem coś dziwnego, a mianowicie fiołkowy dom. Był trochę mniejszy od naszego. Miał białe drzwi i framugi okien oraz… biały dach, w połowie przeszklony. Większość widocznych z tej strony ścian zajmowały panoramiczne okna. I jako jedyny stał tuż przy lesie.
Przy drzwiach spostrzegłem leżącego psa, który właściwie nie wyglądał jak pies. Szczerze mówiąc… wyglądał jak wilk. Płomiennorudy, prawie czerwony wilk wpatrujący się nieruchomo w ulicę. Z daleka dostrzegłem, że na ułamek sekundy przeniósł wzrok na mnie. Miałem wrażenie, że go znam. Po jednej dziesiątej sekundy wiedziałem skąd, a gdy to sobie uświadomiłem, zatkało mnie.
- Lucas!
Krzyk wyrwał mnie z dwusekundowego zamyślenia. Zahamowałem ostro i spojrzałem przed siebie – dosłownie centymetr od przedniego koła BMX-a znajdował się gruby pień. Centymetr i najprawdopodobniej rozbiłbym się o drzewo i być może byłbym kaleką na całe życie. Otrząsnąłem się i cofnąłem rower na ulicę koło siostry.
- Co ci się stało? – zapytała troskliwie, zakładając okulary na głowę.
- Ja… zapatrzyłem się.
Delice postawiła stopę na pedale.
- Dasz radę dalej jechać? Po drodze jest kilka drzew – uśmiechnęła się, ale z jej głosu przebijała troska.
- Jasne.
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Odwróciłem głowę w stronę fiołkowego domu.
Wilka nie było.

NEVAEH

Po nocy spędzonej przy posiadłości Sky’ów byłam padnięta, choć potrafię nie spać całą dobę. Problem polega na tym, że w przeddzień przyjazdu rodziny Lucasa nie spałam już ponad dwadzieścia godzin, biegając z watahą po lesie.
Tak właściwie „wataha” to niezbyt dobrane słowo. To raczej moje stado zwierząt, składające się z czterech psów oraz dwóch kotów. Co tydzień w soboty wychodzę z nimi na długi, kilkugodzinny spacer po lesie.
Gdy wróciłam, położyłam się na łóżku w swoim pokoju, zakładając skrzyżowane ręce za głowę i włączyłam muzykę, która po chwili wypełniła pomieszczenie. Wtedy przez przeszklony dach zobaczyłam na niebie chmurę w kształcie siedzącego wilka, która właśnie zbliżała się do słońca. Więc szybko wstałam i przebrałam się z lekkiej sukienki na dresy, koszulkę i wybiegłam z domu, po drodze ubierając czerwone Nike za kostkę i czapkę z daszkiem. Wpadłam do garażu i wyprowadziłam z niego BMX-a, którego dwa lata temu sprawiła mi Rox. Postawiłam go przy drodze i w pośpiechu zawiązałam luźny warkocz, zostawiając pasma z grzywki, by zasłaniały oczy, po czym wsiadłam na niego i ruszyłam na zwiady po Hammock.
Po drodze spotkałam Roxanne z torbami w rękach. Najwyraźniej wracała ze sklepu.
- Gdzie jedziesz? – zapytała, patrząc na mnie zdziwiona. Nigdy wcześniej nie wychodziłam z domu po powrocie ze spaceru, zawsze wtedy rzucałam się na łóżko, słuchałam muzyki, czytałam, czy też po prostu spałam.
Nie odpowiedziałam, tylko spojrzałam na niebo, które byłoby nieskazitelne, gdyby nie wilcza chmura, przybliżająca się coraz bliżej do słońca.
Podniosła głowę i trwała przez chwilę bez ruchu, po czym skinęła głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco. Uniosłam kąciki ust i pojechałam dalej, wiedziona instynktem.
Rox, a raczej Roxanne Melodies zawsze mnie rozumiała. Kiedy trzynaście lat temu znalazła mnie wyczerpaną po kilkugodzinnym biegu przed jej domem, przygarnęła mnie bez zająknięcia. Wychowywała mnie jak własną córkę, ponieważ obiecała to swojej przyjaciółce, czyli mojej mamie, która tak samo, jak mnie, odwiedziła ją we śnie. Opowiadała mi o Lisach i o mojej mamie, która zmarła wraz z ojcem podczas walk z jednym z nich, gdy miałam tylko trzy latka. Mówiła o Wilkach, których siedziby znajdują się tylko w Europie i żaden z nich nigdy nie przekroczył jej granicy. Ja, ona i moja przyjaciółka byłyśmy najprawdopodobniej jedynymi wyjątkami.
Jest dla mnie jak druga matka. Bo prawdziwej matki nigdy się nie zapomina.
Jechałam ulicami Seaford, wypatrując czegoś, co przykułoby moją uwagę.
Nie bardzo wiedząc, dlaczego i po co, zatrzymałam się tuż przed zakończeniem linii drzew, za którą znajdował się dom Redds’ów. Wtedy przypomniałam sobie, że przecież wyprowadzili się dwa dni temu, a ich dom mieli zająć inni ludzie.
Oparłam Mars (tak nazwałam mój rower, jeden z kil z resztą) o świerk i przeszłam kilka kroków. Wyjrzałam zza ostatniego drzewa i spojrzałam na nową rodzinę, która właśnie przyjechała.
Z mandarynkowego citroena berlingo wysiadły dwie osoby. Kobieta ze znudzoną, obojętną miną od razu ruszyła w stronę drzwi z kluczem w ręce, nie przejmując się synem, który wyciągał z auta bagaże. Założył naładowany plecak na ramiona, a dwie walizki chwycił za rączki i uginając się pod ich ciężarem poszedł za matką. Stąd było widać, że miał rozczochrane, lekko kręcone kruczoczarne włosy opadające mu na powieki. Potrząsnął głową, by odgarnąć je z oczu i wszedł do domu.
Stałam, zaglądając zza drzewa i bezmyślnie słuchałam piosenki, która wydawała mi się znajoma. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to nowy dzwonek mojej komórki. Nigdy ich nie zapamiętuję – zmieniam je prawie co tydzień.
Wyciągnęłam telefon z kieszeni dresów, nacisnęłam zieloną słuchawkę i przystawiłam go do ucha.
- Tak? – burknęłam, tępo wpatrując się w okna od kuchni, gdzie ktoś, chyba ta kobieta, przeglądał szafki.
- Nev?
Aileen. Ona zawsze miała niesamowite wyczucie czasu.
- Aileen?
Odwróciłam głowę od domu i skupiłam się na drzewie rosnącym po drugiej stronie drogi.
- Co ci jest? – spytała podejrzliwie Leen, ale po głosie rozpoznałam, że się uśmiecha.
- Nic – odparłam krótko, odpierając chęć spojrzenia na dom nowej rodziny.
- Na pewno? Jakoś cię nie poznaję. Masz dziwny głos – dociekała.
- Spójrz w górę – wzruszyłam ramionami, chociaż nie było jej koło mnie.
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza, a po niej rozległo ciche westchnienie.
- Gdzie jesteś?
- Nieważne – odpowiedziałam z ironicznym uśmiechem na ustach, po czym przycisnęłam guzik z czerwoną słuchawką, kończąc tym samym rozmowę i schowałam telefon.
Wyjrzałam zza drzewa, karcąc siebie za brak silnej woli – chłopak właśnie wychodził z domu. Wokół bioder zawiązał sobie bluzę z kapturem.
Spojrzałam mu w oczy, gdy przez chwilę stał nieruchomo – były soczyście zielone, co pięknie kontrastowało z kruczoczarnymi włosami. Lekko marszczył brwi, bo słońce jeszcze pokazywało, na co je stać. Miał idealny, prosty nos i cudowną twarz, jakby wyrzeźbioną przez najwspanialszego i najbardziej uzdolnionego rzeźbiarza na świecie.
Na chwilę zamarłam, wpatrując się w niego w osłupieniu, ale zaraz odwrócił się i ruszył w stronę auta.
Gdy otworzył bagażnik, pomyślałam, że to moja jedyna szansa. W mgnieniu oka wskoczyłam na rower i pędem przejechałam obok chłopaka, którego teraz zasłaniały ciemnoczerwone drzwi. A przy okazji nie wydałam żadnego dźwięku.
Dojechałam do granicy Seaford i wjechałam rowerem między drzewa, po czym zawróciłam go.
Ukryta za kilkoma gałęziami oparłam brodę na rękach, leżących na kierownicy. Trwałam tak, dopóki nie zobaczyłam, jak on wyjeżdża z domu.

Po powrocie z domu Lucasa rzuciłam się na łóżko i spałam przez bite osiem godzin, ale z samego rana przeniosłam się przed dom, by móc pusto wpatrywać się w drogę i co jakiś czas drzemać.
Jakąż niespodziankę sprawił mi widok Lucasa jadącego na rowerach z młodszą od niego o jakieś trzy, cztery lata dziewczynką.


LUCAS

Gdy podjechaliśmy pod dom, dyszeliśmy jak bo przebiegnięciu maratonu.
Plecaki naładowane artykułami spożywczymi i nie tylko, ciążyły nam przez kilka mil, a ponieważ nie było pod nimi przewiewu, byliśmy strasznie spoceni.
Delice zawiesiła okulary na koszulce, bo spadały jej z mokrego nosa, a koszulkę zawiązała na żebrach. W połowie drogi, gdy zrobiliśmy sobie mały postój, ściągnąłem z siebie przepoconą koszulkę, przez co plecak obtarł mi trochę plecy.
Rzuciliśmy rowery przed dom i weszliśmy do domu, po czym delikatnie postawiliśmy bagaże na stole w kuchni. Z ulgą rzuciłem się na miękkie krzesło i dotknąłem nagimi plecami chłodnego metalowego oparcia.
- Ja chcę do domu.
Del poszła w moje ślady, ale przed oparciem się rozwiązała koszulkę.
- Teraz tu jest nasz dom – burknąłem, przeklinając matkę w myślach.
- Ale ja nie chcę tu mieszkać – siostra podniosła się i z obrażoną miną zaczęła rozpakowywać plecaki, wykładając ich zawartość na stół.
- Ja też, ale nie mamy wyboru. Poza tym, jesteśmy w Nowym Jorku!
Zerwałem się za nią, by jej pomóc, choć wiedziałem, że tego nie potrzebuje.
Ponieważ mnie wychowała babcia (mama – szczerze mówiąc – olewała nas wszystkich), odkąd skończyłem cztery latka starałem się być dla Delice idealnym bratem i rodzicem zarazem. Odprowadzałem ją do szkoły, przekazywałem jej swoją wiedzę zdobytą od kolejnych „narzeczonych” mamy i uczyłem jej pasji do prawdziwej muzyki. I nie powiem, że źle mi poszło – Del traktuje mnie jak tatę i braciszka, jest kochana, inteligenta, mądra, naturalna i umie o wiele więcej, niż reszta dzieci w jej wieku. Wychowała się w przekonaniu, że jeżeli ktoś ma jej pomóc, to tylko ja albo babcia – na matkę nigdy nie można było liczyć, chyba, że chcieliśmy trochę pieniędzy, bo tutaj zawsze machała ręką i mówiła, że mamy sobie wziąć jej kartę kredytową. W końcu – zmęczona naszymi prośbami – założyła mi konto, z którego teraz razem z Delice możemy korzystać, kiedy chcemy.
Nie jesteśmy szalenie bogaci. Mama jako projektant mody zarabia na tyle dużo, że starcza na nasz sprzęt, markowe ubrania i całą resztę. Wcale nie jesteśmy przez to rozpieszczeni – babcia utwierdza nas w przekonaniu, że to nie pieniądze czynią człowieka takim, jaki jest, lecz właściwe wychowanie. Babcia Violese była i jest dla nas jedyną podporą. Dla mnie i dla Delice jest jak druga matka, a nawet jak ta prawdziwa, pierwsza.
Nagle czyjaś dłoń zamachała mi przed twarzą. Zamrugałem.
- Słyszysz? – zapytała siostra, kończąc zapinać puste plecaki.
Potrząsnąłem głową.
- Hm?
- Mówiłam, że skończyłam rozpakowywać zakupy i możemy już iść malować nasze sypialnie – odparła Del ze śmiechem i wyszła z kuchni.
Poszedłem za nią, po drodze poprawiając grzywkę.
- A może zacznijmy od mebli? – zapytałem, gdy wspinaliśmy się po stopniach prowadzących na piętro.
- Dlaczego? – odpowiedziała pytaniem siostra.
Wzruszyłem ramionami.
- Bo tak.
- To nie jest odpowiedź – Delice odwróciła się na szczycie schodów z ironicznym uśmiechem.
- Bo i tak musimy je wynieść z pokoi. Więc zrobimy to, postawimy je przed domem i tam pomalujemy. A gdy skończymy weźmiemy się za pokoje, podczas gdy meble będą wysychać – wytłumaczyłem, przepychając się obok niej. – A dzisiaj śpimy na kanapie w salonie.
Del pociągnęła mnie za rękę, prześlizgnęła się pod nią i wpadła do swojego pokoju.
- To wynosimy.


NEVAEH

Po drzemce postanowiłam rozruszać kości i mięśnie śpiące już od dziewięciu czy dziesięciu godzin, więc po krótkich oględzinach nieba włożyłam lekką zieloną sukienkę zawiązywaną na szyi. Gdy stwierdziłam, że moje stopy dawno nie były używane, ruszyłam boso na zwiady w Seaford.

Przechodząc obok starego, szarego domu usłyszałam ciche łkanie. Podeszłam do jednego z brudnych okien, które otaczały zniszczone i pokryte mchem ramy, po czym zaglądnęłam do środka.
Gruby mężczyzna średniego wzrostu, na oko około pięćdziesięciu lat, stał nad małym chłopcem, który leżał zwinięty na ziemi i płakał, starając się to ukryć. Dostrzegłam na jego plecach i nogach ślady krwi i rozdarte ubranie, więc jeszcze raz spojrzałam na faceta. Teraz zauważyłam, że trzyma on w ręku cienki, skórzany pas, którego biały kolor zasłaniały bordowe, lśniące plamy. Mężczyzna zamachnął się na chłopca, który najwyraźniej był jego synem.
- Wstawaj! – burknął wyraźnie zirytowany. Skórzany pas ze świstem przebył odległość między nim a chłopcem i wylądował na żebrach z głuchym plaskiem. Dziecko złapało się za bok z twarzą wykrzywioną bólem i poplamioną łzami.
Warknęłam cicho. Tego już za wiele. Podniosłam rękę do góry i zwinęłam dłoń w pięść. Gdy ojciec znowu zamachnął się pasem, uderzyłam w okno. Szkło pobiło się, a rama w połowie rozwaliła i połamała na małe kawałki.
- Co do.. – mężczyzna spojrzał zdziwionym i pijanym wzrokiem w miejsce, gdzie przed chwilą było okno. Dostrzegł mnie po krótkiej chwili. Ale o chwilę za późno.
Już wbijałam pazury w jego szyję. Powaliłam go ciężarem ciała na ziemię, po czym wstałam i wskoczyłam na niego z głuchym warknięciem. Czerwony na twarzy próbował złapać się za szyję, ale przycisnęłam mu ręce do ziemi i kopnęłam go kilka razy w czułe punkty.
Po chwili mężczyzna leżał nieprzytomny na ziemi z miną wykrzywioną grymasem strachu, a jego puls był równy. Miałam ochotę wgryźć się w jego nadgarstek, ale tylko sapnęłam mu pogardliwie w twarz.
Raptem przypomniałam sobie o dziecku. Odwróciłam się czym prędzej i spojrzałam na niego. Był nieprzytomny, ale jego serce biło równomiernie, a oddech był spokojny. Odetchnęłam z ulgą.
Chłopiec, miał może dziesięć, jedenaście lat. Jasnobrązowe, kręcone włosy zakrywały zamknięte oczy. Odgarnęłam kilka pasm i dostrzegłam co najmniej pięć szram na czole i nosie. Jego twarz wyglądała tak niewinnie i miło, że zaczęłam się zastanawiać, za co bił go ojciec. Przewróciłam na bok i zaczęłam przyglądać się świeżym ranom. Wyczyściłam je ze smutkiem. Już po chwili zaczęły się zasklepiać.
Ruszyłam w stronę wybitego okna. Odwróciłam głowę. Spojrzałam jeszcze raz na chłopca i skoczyłam.

Gdy na boso przemierzałam Seaford, uświadomiłam sobie, że właściwie nie wiem, gdzie idę. Rozglądałam się dookoła, ale nadal nie mogłam znaleźć miejsca, gdzie chciałabym się zatrzymać.
Kiedy obeszłam już całe miasto i nie znalazłam nic godnego uwagi, zawróciłam i ruszyłam w kierunku Clark Street. Ale nawet tam czułam pustkę, którą musiałam natychmiast zapełnić.
Idąc dalej po asfaltowej drodze, dostrzegłam, że znajduję się przy Clark Street. Clark Street – ulica, na której mieszka Lucas Sky.
Zamarłam już na zakręcie. Czego mogę chcieć od Lucasa?
Ale było już za późno. Nim się zorientowałam, co robię, stałam przy linii drzew, za którą znajdował się jego dom.
Wyjrzałam zza jednego i zobaczyłam... meble. Dwie szafy i komody, kilka półek i dwa biurka, a przy nich Lucasa ubranego w stare szorty i tę małą, którą widziałam z nim dzisiaj rano. Miała na sobie krótkie, luźne dżinsowe spodenki i za dużą o dwa rozmiary jasnozieloną koszulkę. Obydwoje byli bez butów.
Dopiero po chwili zorientowałam się, co robią. Lucas trzymał w ręce szlifierkę, a dziewczynka stała obok i przyglądała się mu, choć było widać, że chce pomóc i z cierpliwością czekała na swoją kolej. Połowa mebli była już obdarta z czarnej lub różowej farby i gładko wyszlifowana. Niedaleko od nich stały spraye i farby, które kupiliśmy wczoraj w Miami.
- Nevaeh?
Zamrugałam. Lucas patrzył w moją stronę z widocznym zdziwieniem na twarzy, a dziewczynka poszła w jego ślady.
Zarzuciłam grzywkę na oczy.
- Co ty tutaj…? – zapytał z niedowierzaniem i nieufnością w głosie.
Wzruszyłam ramionami i podeszłam do nich obojętnym krokiem.
- Co robicie? – spytałam, kiwając głową w stronę mebli i farb.
- Kim jesteś? – wtrąciła się dziewczynka z podejrzliwą miną.
- Nieważne – burknęłam.
- No cóż, skoro tu jesteś, a Lucas cię zna, to znaczy, że jednak ważne – mała patrzyła na mnie wyczekująco.
- A ty? – zapytałam, przyglądając się jej.
Miała długie do pasa, czekoladowe włosy, teraz związane w lekki kucyk, ale krótsza do ramion grzywka była czarna jak u Lucasa. Przelotnie dostrzegłam jej błękitne niczym niebo oczy pasujące do delikatnej, latynoskiej cery. Nadal wpatrywały się we mnie.
- Nevaeh Moon – westchnęłam w końcu, machając lekceważąco ręką.
- Delice Sky – dziewczyna wyciągnęła do mnie rękę, a kąciki jej warg uniosły się lekko.
Wpatrywałam się w jej dłoń bez uśmiechu.
- Miło mi. Jesteś jego siostrą? – skinęłam na Lucasa.
- Mhm – odparła Delice, chowając ręce do kieszeni, ale nie spuszczała ze mnie natarczywego wzroku.
- Co ty tutaj robisz? – powtórzył chłopak, nie zwracając chyba uwagi na babską wymianę zdań.
- Jestem – wzruszyłam ramionami.
- Ale dlaczego? – naciskał.
Ponownie podniosłam i opuściłam ramiona.
- Co robicie? – spytałam Lucasa, patrząc na szlifierkę w jego ręce.
- Przemalowujemy meble – burknął.
Ponownie włączył sprzęt i, nie patrząc na mnie, zabrał się do pracy. Delice przeniosła wzrok na brata i uważnie obserwowała jego ruchy. Obydwoje starali się mnie ignorować, ale zdradzały ich spięte ramiona, które mówiły, że z chęcią by mnie wygonili.
- Mogę jakoś pomóc? – sama nie wiedziałam, co mówię.
Szlifierka została wyłączona. Rodzeństwo popatrzyło na mnie. ukryłam oczy za włosami i przymknęłam powieki. Nie musiałam patrzeć, by wiedzieć, że Lucas zaciska zęby.
- Możesz.
Chłopak spojrzał na siostrę.
- Delice, przygotuj z Nevaeh spraye. Jak skończę, narysuję szkice i zaczniemy malować. Ale jeśli sama chcesz zaprojektować swoje szafy, bierz ołówek i do roboty. – Mówiąc to, patrzył na siostrę.
Delice skinęła głową i ruszyła w stronę farb, nie zważając na mnie. Poszłam za nią, po drodze patrząc na Lucasa. Jednak ten wyraźnie nie chciał ze mną rozmawiać.

LUCAS

Gdy dostrzegłem Nevaeh wyglądającą zza drzewa, zdziwiłem się. Nie sądziłem, że jeszcze ją zobaczę. Miałem wrażenie, że była tylko przelotnym snem.
Nie chciałem być dla niej niemiły. Ale coś w jej twarzy mówiło mi, że to, co się stało wczoraj, odeszło w zapomnienie, na dodatek wczoraj tylko udawała miłą. Po jej minie poznałem, że nie jest taka, jak myślałem. Nie jest miła, zabawna i wesoła, tylko na pozór obojętna i cyniczna.
Kiedy przechodziła obok mnie, czułem na sobie jej wzrok, ale zmusiłem sam siebie, by go nie odwzajemnić. Po chwili odwróciłem głowę i otworzyłem szeroko oczy – na prawej łopatce, odsłoniętej przez włosy, które opadły na druga stronę, widniał tatuaż – księżyc w pierwszej kwadrze.
I wtedy przypomniałem sobie sen o czerwonym wilku.
1 Reggaen – czyt. regen

Rozdział 1


DZIWNE jest dobre. TYPOWE ma setki wyjaśnień, a DZIWNE – góra jedno.”
[Dr House]

LUCAS


Seaford.
Wysiadając z samochodu, czułem narastającą niechęć do tego miasta, czy raczej dzielnicy. Głównie dlatego, że było położone całe cztery mile od wielkiej cywilizacji no i było celem ucieczki matki.
Wyprowadziliśmy się z Miami tylko dlatego, że nowy partner mamy zdradzał ją. Ja mu się w sumie nie dziwię – kto by nie chciał uciekać od kobiety, która nie dość, że jest wścibska i kłamie non stop, to jeszcze narzuca wszystkim swoje zdanie. I tak byłem zaskoczony, że Chase został z nią przez dwa miesiące – to rekord. Szkoda, że mama jest taka, a nie inna – naprawdę go lubiłem.
Spojrzałem na nasz nowy dom. Był piętrowy, średniej wielkości, miał około stu metrów kwadratowych, pomalowany na pastelowy odcień jasnej zieleni. Wtapiał się w rosnący za nim las, podobnie jak brązowe dachówki. Wszedłem przez białe, drewniane drzwi i znalazłem się w jasnym przedpokoju. Dom, rzecz jasna, był już umeblowany, ponieważ mama chciała jak najszybciej wynieść się od Chase’a. Poszedłem dalej, wchodząc do salonu. Na jego środku stał niski, prostokątny stolik, wokół którego postawiono kanapę i dwa fotele. Naprzeciwko kanapy, na ścianie wisiał czterdziestopięciocalowy telewizor, a pod nim komoda. Wszystkie meble były w kremowych odcieniach, by kontrastować z ciemnoczerwonymi ścianami. Na lewo znajdowało się wejście do kuchni z jadalnią, a na prawo ciemne drzwi. Wszedłem przez nie i zobaczyłem pokój o powierzchni około trzynastu metrów kwadratowych w odcieniach błękitu, czy raczej chłodnego niebieskiego. Pod ścianą na lewo znajdowała się duża szafa na całą ścianę, a naprzeciw łóżko dwuosobowe, stolik nocny, a przy wolnej ścianie mały regał (pewnie na książki) i fotel. Zamknąłem pokój i ruszyłem w stronę schodów, które znajdowały się mniej więcej naprzeciw mnie i skręcały w prawo. Ruszyłem w ich stronę z dwoma wielkimi walizkami w rekach, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mi ciążą. Nie chciałem, żeby mama się czepiała.
Cicho dysząc, doczołgałem się na górę i otworzyłem pierwsze drzwi z lewej. Po raczej kolorowym, dziecięcym wystroju wywnioskowałem, że jest to pokój Delice, mojej siostry, która dojedzie następnego dnia, bo pojechała na tydzień do babci – nie chciałem, żeby patrzyła na kłótnie mamy i Chase’a. Z tego, co mi wiadomo, rodzina, która tu mieszkała, miała syna mniej więcej w moim wieku i córkę w wieku siedmiu czy sześciu lat.
Zamknąłem drzwi i poszedłem dalej. Nacisnąłem klamkę po prawej i znalazłem się w ciemnofioletowym pokoju z czarnymi meblami. Jedyną białą rzeczą, jaką dostrzegłem, była wielka czaszka wymalowana na ścianie. No cóż… mogłem tylko podejrzewać, jaki był ów syn. Pomieszczenie miało około czternastu metrów kwadratowych, podobnie jak u Delice. Koło drzwi dostrzegłem drewnianą kolumnę, będącą zapewne częścią szkieletu domu. Najwyraźniej to jedyny niepomalowany kawałek w tym pokoju.
Położywszy walizki na ziemi, usiadłem na czarnym jednoosobowym łóżku z podnoszonym zagłówkiem i zacząłem rozmyślać, jak by to wszystko przerobić. Przecież nie będę mieszkał w czymś takim. Puściłem wodze wyobraźni i zapisałem w pamięci to, co udało mi się wymyślić – cały obraz pokoju.
Zbiegłem na dół po kremowych schodach i odszukałem mamę, która właśnie oglądała kuchnię.
- Mamo, będę mógł zrobić mały remont w swoim pokoju? I u Delice? – zapytałem z małą nutką strachu, bo nigdy nie wiadomo, co może odpowiedzieć. A co do Delice, to miałem wrażenie, że nie spodoba jej się teraźniejszy różowy wystrój.
- Jasne – rzuciła, zbywając mnie. – Tylko uważaj.
Najwyraźniej był to jeden z tych dni (niewielu, zresztą), kiedy zgadza się prawie na wszystko.
- A mogę iść na zakupy teraz? No wiesz, po spraye, farby i tak dalej... Do pierwszego sklepu niedaleko.
- Dlaczego teraz? – zapytała podejrzliwie, patrząc mi w oczy i szukając kłamstwa. Nie kłamałem, ale ona uważa, że cały świat chce ją oszukać, choć sama sobie nie oszczędza kłamstw.
- Bo później zapomnę, a poza tym nie mam zamiaru zbyt długo patrzeć na te trupy na ścianach i szafach – burknąłem.
- To idź – odwróciła się i zaczęła otwierać szafki, sprawdzając ich pojemność.
Pobiegłem z powrotem na górę, wpadłem do mojego pokoju i wyciągnąłem portfel z plecaka, po czym zabrawszy z jednej z walizek zielona bluzę z kapturem obwiązałem się nią w pasie. Spojrzałem przez okno na niebo, na którego błękicie zamieszkało kilka szarych chmur, zapowiadających deszcz, a jednocześnie powietrze nabrzmiałe było od upału. Chociaż była połowa sierpnia, nie ufałem pogodzie. Nie wiadomo, kiedy chmury ruszą do ataku.
- Jadę rowerem! – krzyknąłem, zbiegając ze schodów.
Wychodząc, trochę trzasnąłem drzwiami, po czym podbiegłem do naszego citroena berlingo. Uśmiechnąłem się. Nie chwaląc się, sam go podrasowałem. Naprawiłem drobne usterki, jakimi były na przykład rysa na lusterku czy rdza. Z Chase’em pomalowaliśmy go na ciemny odcień czerwonego, a ja dodałem kilka „rysunków” takich jak wijące się pnącza na kołpakach, napis „Sky” nad rejestracją, czy też kilka kolorowych graffiti. Na lewych drzwiach było pełno kolorowych kropek, większych i mniejszych – to efekt naszej bitwy na pędzle, ale trzeba przyznać, że tworzyły jednolitą, ciekawa całość.
Otworzyłem drzwi od zapchanego naszymi rowerami, deskorolkami, rolkami i skuterem (to znaczy – moimi i Delice, bo mama jeździ tylko samochodem) bagażnika i z wyciągnąłem z niego mój pojazd. Był to BMX „Shock” firmy Easter, którego wygląd również był moim dziełem. Spojrzałem na zegarek na lewej ręce – dziewiętnasta. Postawiłem go na drodze, usiadłem na nim i ruszyłem, nie oglądając się za siebie i zastanawiając się, jak udało mi się to wszystko zapakować do jednego bagażnika.
Na początku pedałowałem szybko, chcąc oddalić się od matki, ale potem zwolniłem, rozkoszując się chwilą wolności. Jechałem slalomem po pustej drodze, wdychając świeże, niezanieczyszczone jeszcze kłamstwami matki powietrze i myśląc o przeróbce pokoju. Co jakiś czas stawałem na tylnym kole i uśmiechałem się sam do siebie.
Gdy byłem mniej więcej w połowie drogi, usłyszałem, że ktoś nadjeżdża. Nie samochód, rower. Zwolniłem i ostrożnie się odwróciłem, zachowując równowagę.
Za mną jechał ktoś na czerwonym BMX-ie, który był zadziwiająco podobny do mojego. Ba, to był ten sam „Shock”. Różnił się jedynie kolorami – tamten był czerwony w płomienie i różne graffiti. Jego kierowca ubrany był, czy raczej – była ubrana, w czarną koszulkę na ramiączkach wiązaną po bokach i sięgającą do połowy ud, białe, luźne dresy za kolana zakończone ściągaczem i czerwone adidasy za kostkę. Na głowie miała białą czapkę typu skate z prostym daszkiem i czarną siatką z tyłu, która kontrastowała z długimi do bioder, gęstymi i płomiennorudymi prawie rubinowymi włosami. Zaplecione w luźny warkocz, z którego uciekło kilka kosmyków okalały twarz elfa o ostro zakończonym podbródku, prostym nosku, pełnych, delikatnie czerwonych ustach, lekko opalonej cerze i dużych oczach, których koloru nie mogłem dostrzec. Widać, że była dobrze umięśniona, ale też szczupła. Wyglądała niesamowicie, jak postać nie z tego świata. Pomimo ubioru otaczała ją aura tajemniczości.
Zatrzymałem się, odwracając lekko rower, a ona zrobiła to samo koło mnie. Była teraz na odległości około półtora metra.
- Do centrum? – zapytała głosem, który nie był ani przesłodzony, ani zbyt gorzki. Prosty. Idealny.
Wpatrywałem się w nią, jakbym nagle skamieniał, ale ona nie patrzyła na mnie, tylko przed siebie, na niebo.
- Hej! – podniosła rękę i pomachała mi nią przed oczami.
- C-co? – zapytałem głupi, otrząsając się (dosłownie).
- Pytałam, czy jedziesz do centrum – ledwo dostrzegalnie wykrzywiła wargi w czymś na kształt ironicznego uśmiechu, który zresztą nie wyglądał jak uśmiech. Jakby nigdy się nie uśmiechała.
- Tak – odpowiedziałem już trzeźwy.
- Świetnie – skinęła głową. – Jadę z tobą.
Nie zapytała. Stwierdziła.
- A jeśli się nie zgodzę? – spytałem, spoglądając na jej przymrużone oczy.
Teraz dopiero dostrzegłem, że okolone gęstymi, czarnymi rzęsami, które na pewno nie potrzebowały tuszu, są koloru świeżego, jasnego piwa. Lekko się zarumieniłem, karcąc siebie za porównanie, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jej oczy są… dziwne.
- Zgodzisz się, zgodzisz – zaśmiała się ironicznie bez uśmiechu, nadal na mnie nie patrząc.
Przytaknąłem w duchu, domniemając, że zapewne by tak było, ale nie przyznałem jej racji na głos. Jeszcze czego!
- To jak? Jedziesz, czy będziesz tak patrzył?
Potrząsnąłem głową.
- Jadę, jadę… - mruknąłem.
Odwróciłem rower i ruszyłem, czując, że jedzie za mną.
Po chwili wyrównaliśmy tempo.
- Ty pewnie jesteś ten nowy? – rzuciła jakby od niechcenia.
- Mhm – odpowiedziałem wymijająco. Zapewne całe to miasteczko wie już, że moja rodzina w nim zamieszka.
- Jak się nazywasz?
- Lucas.
- Lucas…
- Lucas Sky.
- Ciekawe nazwisko.
- Dzięki – burknąłem, odganiając natrętną muchę.
- A ja jestem Nevaeh1. Nevaeh Moon – mruknęła jakby od niechcenia.
- Ciekawe nazwisko. I imię – dodałem. – Takie… dziwne.
- Dzięki – wystawiła język, ale kąciki jej pięknych ust zostały na swoim miejscu.
- Coś oznacza? – zaciekawiłem się.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że jest to słowo niebo2 napisane od tyłu.
- Niebo? Mnie przypominasz raczej piekło – wyszczerzyłem zęby w ironicznym uśmiechu.
- Hej! – Skręciła w moją stronę, jakby chcąc mnie uderzyć przednim kołem. Na szczęście w porę zatrzymałem się i odskoczyłem.
- A co? Może nie? Spójrz na swoje włosy; raczej nietypowy kolor. Farbowane?
- Żartujesz? – oburzyła się. – Nie toleruję farbowania włosów. To naturalny kolor. Po mamie – dodała i zamilkła.
- Co jest? – zapytałem po kilku minutach ciszy.
- Nic, nic… - zbyła mnie.
- Kłamiesz?
Nie odpowiedziała.
Jechaliśmy dalej w milczeniu. Co jakiś czas na nią zerkałem i z każdym spojrzeniem coraz bardziej docierało do mnie, że ta dziewczyna jest bardzo tajemnicza.
Podróż trwała około pół godziny, ale nie odczuwałem upływu czasu. Zastanawiałem się, co ma do ukrycia Nevaeh.
Nagle zatrzymała się, a ja za nią z lekkim opóźnieniem, przez co wylądowałem kilka metrów przed jej rowerem. Cofnąłem się.
- Dokąd? – zapytała, nie patrząc na mnie.
- Do sklepu.
- Po co? – w jej głosie dało się słyszeć nutkę zainteresowania.
- Po ogórki – odparłem głupio. - Spraye i farby – dodałem już normalnie. – Będę przemalowywał pokój i meble – dodałem, odpowiadając na jej następne pytanie.
Nie skomentowała, a zaciekawienie znikło. Ruszyłem więc, a ona za mną. Na miejscu postawiliśmy rowery tam, gdzie wisiała kamera i weszliśmy do środka.
Wziąłem koszyk, a ponieważ nie lubię pytać obsługi o drogę, trochę się pogubiłem, zanim znalazłem właściwy dział. Wybrałem kilka fioletowych, zielony, pomarańczowy, czerwony, niebieski, biały, czarny i brązowy. Jako że koszyk został zapełniony, poprosiłem Nevaeh, która jak dotąd nie odezwała się ani słowem, żeby poszła po ten na kółkach. Gdy wróciła przepakowaliśmy spraye i zaczęliśmy szukać farb, co nie było trudne. Wypatrzyłem odpowiednie odcienie zielonego, czerwonego i żółtego oraz małe wiaderko fioletowego.
Ruszyliśmy do kasy. Nie miałem pojęcia, ile może to wszystko kosztować – zakładałem, że ponad sto dolarów. Ale mając kartę mamy, mogłem z niej korzystać, pieniądze przeznaczając jednak tylko na ewentualny remont. Taki był nasz kompromis w sprawie przeprowadzki – ja się zgadzam wyjeżdżać na drugi koniec Ameryki, a ona daje mi pieniądze na ten „ewentualny remont”, jak to nazwała.
Po zapłaceniu wpakowałem spraye do plecaka, a wiaderka farb do reklamówek, które zawiesiłem po obu stronach kierownicy.
- Daj mi dwa – powiedziała Nevaeh.
Podałem jej te z czerwoną i zieloną.
Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Minęła nam w milczeniu. Zaczynałem zapominać, że w ogóle się do mnie odezwała. Ostatni raz widziałem jej piękną twarz przed sklepem – wypłukana z emocji. Nadal na mnie nie patrzyła. Kiedy zobaczyłem swój dom, odwróciłem się, chcąc zapytać, gdzie mieszka.
Pusto. Nie było jej.
Na drodze leżały wiaderka z farbą.



NEVAEH


Jadąc na Lakeview Avenue, zastanawiałam się, co się zmieni w moim życiu. Z wrażenia bolał mnie brzuch, ale to był przyjemny ból. Moja twarz pozostała niewzruszona.
Do dziś pamiętam sen, który widziałam, gdy miałam trzy latka. Trzynaście lat temu, a czuję się, jakby to było wczoraj, a nawet przed chwilą.

Biel, biel i jeszcze raz biel. Tyle białego nie widziałam przez całe życie. Czułam, że siedzę, więc spojrzałam w dół, żeby wiedzieć na czym, ale nie zobaczyłam nic. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to chmura. Tak biała, że prawie niewidoczna.
- Nevaeh… - usłyszałam piękny głos.
Podniosłam głowę i zobaczyłam to, co tak bardzo chciałam widzieć.
Mama stała jakieś dwa metry ode mnie, ubrana w białą szatę do ziemi, a jej długie do kolan, gęste, proste i płomiennorude włosy kontrastowały z otoczeniem. Była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętałam. Prosty nos, ostro zakończony podbródek, słodkie usta, zielone oczy; egzotyczne rysy twarzy.
Podniosłam się, podbiegłam do niej i przytuliłam się do jej delikatnego, ciepłego ciała.
Sięgałam jej tylko do połowy ud, wiec przykucnęła i odwzajemniła uścisk.
- Tęskniłam za tobą – szepnęłam.
- Ja za tobą też – odpowiedziała.
Samotna łza popłynęła po moim policzku.
- Skarbie, nie płacz – mama zebrała ją z mojego policzka palcem i podniosła go między nasze twarze.
Przytaknęłam.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie – spojrzała na mnie już poważnie, ale nadal z czułością. – Pobiegniesz do Seaford, do Nowego Jorku. Wiesz gdzie to jest? – kiwnęłam głową. – Dobrze. Tam, przy Marshall Ave, czeka na ciebie Roxanne Melodies. Na pewno ją znajdziesz. Zamieszkasz z nią. Wytłumaczy ci wszystko, czego ja nie zdążyłam. Kiedyś w tym mieście kogoś… spotkasz. Wiem, że masz dopiero trzy latka i nie wszystko możesz zrozumieć, ale gdy będziesz starsza, na pewno dasz sobie radę – dodała, widząc moją pytającą minę. – Co do chłopaka, poznasz go od razu. Dam ci znak. Pamiętasz tę chmurę w kształcie wilka? Zapamiętaj – cokolwiek by się nie działo, ten chłopak i tak przeżyje. Taka jego misja na tym świecie. Musi przeżyć. Ale teraz musisz ruszać. Roxanne na ciebie czeka.
Patrzyłam na nią ze zrozumieniem.
- Muszę już iść. I pamiętaj – zawsze będę przy tobie. Nie martw się. Dopóki jesteś ty, ja jestem obok – wstała.
- Mamo?
- Tak, córciu?
- Kocham cię – ścisnęłam ją za rękę.
- Ja ciebie też, Nevaeh. Pamiętaj o tym – odwzajemniła uścisk.
Spojrzała na mnie z miłością, odwróciła się i zrzuciła szatę. Zamrugałam, a na miejscy mamy pojawił się prawie czerwony wilk, po czym zaraz zniknął.


Postawiłam rower przed domem i weszłam do środka.
Roxanne siedziała przy telewizorze, oglądając „Dr House’a”.
Spojrzała na mnie, dokładnie przyglądając się mojej twarzy, jakby szukając czegoś, czego jest pewna, że znajdzie. I znalazła.
- Spotkałaś go.
To nie było pytanie. To było stwierdzenie istniejącego faktu, dla niej tak oczywistego. Ale dla mnie to oznaczało zmianę. Moje życie już nie będzie takie, jak jeszcze wczoraj.
Skinęłam głową i pobiegłam do swojego pokoju, zostawiając buty na wycieraczce. Otworzyłam drzwi i rzuciłam się do szafki z ciuchami. Ściągnęłam koszulkę, spodnie i całą resztę, po czym włożyłam ubrania na wieszaki, a bieliznę do kosza na brudy i rozplotłam warkocz.
Podeszłam szybko do dużego, rozsuwanego na guzik okna, które zajmowało całą ścianę i wychodziło do lasu. Czując na plecach dotyk włosów, nacisnęłam owy przycisk i uspokoiłam oddech.
Wyskoczyłam z pokoju i wylądowałam bezszelestnie na trawie. Odwróciłam się i zamknęłam okno.
Wbiegłam w ścianę drzew.

Dom rodziny Sky był spokojny.
Biorąc większy rozbieg, wskoczyłam na balkon, zrobiłam zgrabne salto w powietrzu i cicho wylądowałam, po czym usiadłam przy jednym z okien.
Lucas leżał na łóżku, słuchając na przemian reggae i rapu, a obok stał plecak ze sprayami i wiaderka z farbami. Po chwili zrozumiałam, po co je kupował – pokój był okropny. Ale nie brzydki. Po prostu wyglądał, jakby mieszkał tam nawiedzony fan gothicu. I tak można było określić syna mieszkających tam wcześniej państwa Redds’ów – Tony’ego.
Zauważyłam, że Lucas się nie przebrał. Leżał w tym, co miał na sobie, gdy go spotkałam, czyli zielone jeansy ‘rurki’ z luźnym krokiem, czerwoną koszulkę na krótki rękaw oraz bluzę, którą wcześniej był owinięty w pasie. Miał zamknięte oczy. Nagle poruszył się i podniósł z łóżka i, powoli obracając głowę, spojrzał w okno.
Zeskoczyłam.
Przez całą noc siedziałam w lesie za domem Sky’ów.
Co jakiś czas nuciłam coś przeciągle do księżyca w nowiu, obok którego zamieszkała biała chmura w kształcie siedzącego wilka.

1 Nevaeh – czyt. neweja(h)
2 niebo – ang. heaven
Prolog

Nigdy nie spodziewałam się, że tak szybko pożegnam się z tym światem. Miałam wielkie plany odnośnie swojej przyszłości. Chciałam zostać psychologiem dziecięcym, mieć dom, kochającego męża, dwoje dzieci… A teraz czuję pustkę; wiem, że czas marzeń się skończył. Że ja się kończę. Tutaj chyba nawet dr House1 by nie pomógł.
Siedząc obok strumyka, wpatruję się w swoje odbicie. Płomiennorude, długie, gęste i proste włosy okalają bladą jak kreda twarz, nadając jej wyrazu. Karmelowe tęczówki, oryginalne, nie wyrażają niczego – są puste i nijakie, ale głębokie. Zasłaniam je powiekami i uspokajam oddech.
Po karku przechodzi gorący dreszcz. Skóra na ciele zaczyna mrowić, uszy przedłużają się i zmieniają kształt. Ściągam z siebie czarną, jedwabną pelerynę, pod którą nie mam już nic i siadam na trawie, na kolanach. Paznokcie przedłużają się i staja się grubsze, a palce skracają. Zero bólu.
Otwieram oczy i patrzę na swoje odbicie raz jeszcze.
Płomiennoruda sierść lekko faluje na wietrze, oczy nadal są bez wyrazu, tylko teraz wydaja się bardziej… dzikie. Długie uszy zakończone czarnymi pasemkami drgają co chwila, nasłuchując kogoś, kto byłby na tyle głupi, by wejść do ciemnego lasu, przejść przez niego i dotrzeć na zieloną polanę przy strumyczku, o której nikt – poza mną i Nim – nie wie. Zanurzam delikatnie łapę w wodzie, nie chcąc zniszczyć idealnego lustra powstałego na tafli.
Nagle słyszę kroki. Właściwie krok, stąpnięcie po mchu, który – na nieszczęście przybysza niechcącego zdradzić swojego położenia – posypany jest igłami świerku i liśćmi dębu. Wyczuwam również zapach. Znajomy, pociągający. Ten zapach, który tak bardzo chciałam mieć przy sobie, którym zaciągałam się każdego dnia, którego tak bardzo mi brakowało, gdy jego właściciela nie było przy mnie. Który działa na mnie jak narkotyk na narkomana i którego tym razem muszę się strzec. Muszę się powstrzymać. Nie może zamącić mi w głowie – już dość długo to robił.
Odwracam się i widzę, jak do mnie podchodzi. Cofam się, mocząc tylną łapę w wodzie. Wyciąga do mnie rękę – jest na odległości około czterech metrów. Warczę cicho, spoglądając mu w oczy. Wiem, że niczego z nich nie wyczyta, nie boję się tego. Boję się, że mi przeszkodzi. Że będzie starał się mnie uratować. Nie chcę tego. Taka jest kolej rzeczy – jedni umierają, inni tylko istnieją albo żyją. Śmierć dla niektórych jest spokojna, jest wolnością. Beztroską.
Odejdź.
- Nie zostawię cię.

On nie może nic zrobić.
To moje życie.
- Nasze.
Patrzę mu w oczy.
Nic nie może zrobić.
To moja sprawa.

Szykuję się do skoku.
1 Bohater serialu „Dr House”; lekarz.