Rozdział 2
„Wszyscy
potrzebujemy sekretów. O ile nas nie zabijają, dają bezpieczeństwo
i wygodę.”
[Dr
House]
LUCAS
- Lucas!
Usiadłem gwałtownie na łóżku, przerywając sen o czerwonym wilku
i przetarłem sklejone oczy. W moją stronę biegła Delice z czymś
szarym na dłoniach.
- Jak ja za tobą tęskniłam! – przytuliła mnie jedną ręką, a
ja odwzajemniłem uścisk, ziewając uśmiechnięty.
Del rozglądała się z obrzydzeniem po moim pokoju, na co ja
zaśmiałem się w duchu.
- Ja za tobą też – powiedziałem odpychając ją lekko od siebie.
Odgarnąłem ciepłą, ciemną kołdrę i poklepałem czarne
prześcieradło obok siebie.
- Mam coś dla ciebie. – Cała ona. Zawsze od razu przechodzi do
rzeczy. - Tak właściwie, to jest nasze. – Usiadła na wskazane
miejsce i podała mi ową rzecz, którą okazał się być…
- Kot? – zapytałem zdziwiony, wpatrując się w zielono-piwne
oczka zwierzaka. Dostrzegłem na nich kilka błękitnych plamek.
- Właściwie kotka – poprawiła mnie siostra. – Ładną masz
fryzurę – dodała ze śmiechem, spoglądając rozbawiona na moją
głowę.
- Hę? – spojrzałem na nią nieprzytomnie, odrywając wzrok od
oczu kota.
- Daj – westchnęła i kilka razy przeczesała palcami moje kudły,
po czym odgarnęła sobie z oczu długi, czarny kosmyk grzywki,
która, nie wiadomo dlaczego, była innego koloru niż reszta
czekoladowych włosów.
- Więc… jak on… ona ma na imię? – spytałem, głaskając
kotkę palcem po główce.
- Jeszcze nie wiem – wzruszyła ramionami, idąc w moje ślady.
- A skąd ty ją właściwie masz?
- Bella się okociła.
- Bella?
- Tak nazywa się kotka sąsiadki babci.
- Ach…
Delice wpatrywała się w oczy zwierzaka, który zawzięcie skubał
pazurkiem jedną z moich bransoletek.
Przypomniałem sobie mój sen. Czerwony wilk. Siedział przy małym
strumyczku i patrzył wyczekująco, jakby się czegoś spodziewał.
Właściwie nic innego się nie działo. Pamiętam tylko, że on tam
był. Nie robił nic, oprócz wpatrywania się w lekko falującą
wodę. Miał piękną sierść, prawie czerwoną. Nie dostrzegłem
tylko koloru jego tęczówek…
- Reggaen1
– powiedziała nagle Delice, przerywając moje rozmyślenia o śnie.
- Hm? – mruknąłem nieprzytomnie, spoglądając na nią.
- Reggaen – powtórzyła, wzruszając ramionami. - Tak się będzie
nazywać. To odmiana słowa „reggae”. No bo weź spójrz, co
robi.
Wskazała palcem na Reggaen, bawiącą się moją plecionką w
zielone, żółte i czerwone paski.
- Sprytne – uśmiechnąłem się i przetarłem raz jeszcze zaspane
oczy. – Która jest godzina?
Delice wyciągnęła z kieszeni swojego dotykowego LG, którego
dostała od mamy na jedenaste urodziny i spojrzała na ekran.
- Dziesiąta dziesięć. Ktoś o tobie myśli – popatrzyła na mnie
pytająco zupełnie niepodobnymi do moich czysto błękitnymi oczami,
ale tylko wzruszyłem ramionami.
- A tak przy okazji… po co ci farby? – skinęła na spray’e i
wiaderka.
- Będę przemalowywał pokoje. A co, może podoba ci się wystrój
mojego i twojego pokoju?
- Och! – Delice wzdrygnęła się. - Nawet mi nie przypominaj.
Różowy? Ohyda! W sumie twój pokój też nie lepszy – rozejrzała
się znacząco po czarnych ścianach, z których ciemnym wzrokiem
wpatrywały się w nas czaszki.
Przytuliłem ją, uważając na Reggaen.
- Pomożesz mi, prawda?
- Jasna sprawa! – odwzajemniła uścisk, śmiejąc się.
Pomimo, że ma dopiero trzynaście lat, potrafi już bardzo dużo.
Razem ze mną uczyła się niektórych zawodów od dotychczasowych
partnerów mamy (a sporo ich było). Dwa lata temu niejaki Simon
pokazał nam, jak się maluje ściany i meble przy użyciu farb i
sprayów, a przed nim Peter wtajemniczył nas w sztukę stolarstwa.
Gdy miałem sześć lat, Wilson, jako właściciel firmy
sprzątającej, nauczył mnie myć naczynia, wycierać kurze,
odkurzać, używać mopa i wielu innych rzeczy, za co jestem mu
wdzięczny, gdyż nasza matka nie interesuje się za bardzo
porządkiem w domu (nie licząc krzyków: „Ale tu brudno! Może to
ktoś wreszcie posprząta?”, a sama palcem nie kiwnie).
- Kiedy zaczynamy? – zapytała ożywiona Del, pociągając mnie za
rękę.
- Możemy nawet dzisiaj, ale wtedy będziemy musieli spać na dole –
odpowiedziałem, modląc się w duchu, żeby kanapa była rozkładana.
- Całe szczęście, bo nie dam rady dłużej patrzeć na ten
obrzydliwie różowy pokój – westchnęła z ulgą.
- Tak samo jak ja. Ale teraz chodźmy już na dół. Głodny jestem.
Odstawiłem Reggaen na ziemię i wstałem, a za mną siostra.
Jak na potwierdzenie, z mojego brzucha rozległo się głośnie
burczenie, na co ryknęliśmy śmiechem.
- Mama zrobiła jakieś zakupy? – zapytałem, schodząc z Delice po
schodach.
- Nie wiem, chyba nie. Nie widziałam jej, chyba znowu gdzieś
pojechała – wzruszyła ramionami. - Przecież wiesz, że nigdy
tego nie robi.
Zeskoczyłem z ostatnich czterech stopni, a ona za mną.
To prawda. Odkąd skończyłem sześć lat, sam robiłem zakupy co
tydzień, codziennie gromadząc na liście potrzebne rzeczy.
Wcześniej robiła to nasza babcia Violese, kręcąc z westchnieniem
głową, komentując tym samym zachowanie córki.
- Ale nie martw się. Babcia narobiła nam gołąbków i spaghetti na
co najmniej tydzień – uśmiechnęła się i wskazała na dwie
reklamówki stojące na stole.
Mimowolnie zaśmiałem się cicho. Babcia nigdy nie była
zwolenniczką zdrowego trybu jedzenia – robiła pizze, tortille,
spaghetti… Ewentualnie ziemniaki z kurczakiem i zupę pomidorową,
która jest chyba najlepszą zupą pod słońcem.
- Aha, jeszcze jedno: pomidorowa też jest – dodała Delice, jakby
czytając w moich myślach.
Otworzyłem czerwono-żółtą torbę i wyjąłem z niej duży
garnek, po czym postawiłem go na kuchence i odpaliłem gaz.
Dosiadłem się do siedzącej przy stole siostry, która
rozpakowywała pozostałe reklamówki i pomogłem jej powkładać je
do lodówki. Ta na szczęście była dość spora, więc wszystko
zmieściło się bez problemu, tym bardziej, że była… pusta.
- Co powiesz na zakupy? – zapytałem Delice, gdy już siedzieliśmy
i jedliśmy z talerzy, w które (na szczęście) były zaopatrzone
szafki.
Rozpromieniła się.
- Ekstra!
I podskoczyła, wyrzucając zwiniętą dłoń w górę, przy okazji
wywalając krzesło i przewracając talerz z pomidorową.
Po uprzątnięciu ze stołu i podłogi resztek zupy, ubraliśmy się
(właściwie to ja się ubrałem) i, po drodze zamykając dom na
klucz, ruszyliśmy w stronę garażu, gdzie rozpakowałem bagażnik
citroena. Wyprowadziłem z niego swojego Shock’a i Venus (bo tak
moja siostra nazwała swój rower) Delice, po czym postawiłem je
przy drodze. Obejrzałem się.
Siostra dokładnie zamknęła drzwi na klucz, odwróciła się na
pięcie i pobiegła do mnie w podskokach na białych reebokach za
kostkę, wcześniej zeskakując sprawnie z trzeciego schodka i robiąc
przy tym w powietrzu obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, po
czym wylądowała gładko na palcach. Jej jasne dżinsowe szorty do
kolan podrygiwały razem z nią, podobnie jak moja biała koszulka na
szerokich ramiączkach z wizerunkiem Eminema, którą jej pożyczyłem.
Ciemne okulary z białymi oprawkami zasłaniały jej oczy, a
czekoladowe, lekko kręcone i długie do łopatek włosy rozwiały
się na wszystkie strony.
Wrzuciła klucze do jednej z dwóch zapinanych kieszeni po czym
stanęła przy swoim BMX-ie.
- To jak, jedziemy? – rzuciła wesoło, zakładając plecak na
ramiona.
Zrobiłem to samo.
- Pewnie – odparłem, rozluźniając szelki.
Wskoczyliśmy na siodełka i pędem ruszyliśmy przed siebie, śmiejąc
się.
Kiedy jechaliśmy przez Clark Street, obok Lakeview Avenue zobaczyłem
coś dziwnego, a mianowicie fiołkowy dom. Był trochę mniejszy od
naszego. Miał białe drzwi i framugi okien oraz… biały dach, w
połowie przeszklony. Większość widocznych z tej strony ścian
zajmowały panoramiczne okna. I jako jedyny stał tuż przy lesie.
Przy drzwiach spostrzegłem leżącego psa, który właściwie nie
wyglądał jak pies. Szczerze mówiąc… wyglądał jak wilk.
Płomiennorudy, prawie czerwony wilk wpatrujący się nieruchomo w
ulicę. Z daleka dostrzegłem, że na ułamek sekundy przeniósł
wzrok na mnie. Miałem wrażenie, że go znam. Po jednej dziesiątej
sekundy wiedziałem skąd, a gdy to sobie uświadomiłem, zatkało
mnie.
- Lucas!
Krzyk wyrwał mnie z dwusekundowego zamyślenia. Zahamowałem ostro i
spojrzałem przed siebie – dosłownie centymetr od przedniego koła
BMX-a znajdował się gruby pień. Centymetr i najprawdopodobniej
rozbiłbym się o drzewo i być może byłbym kaleką na całe życie.
Otrząsnąłem się i cofnąłem rower na ulicę koło siostry.
- Co ci się stało? – zapytała troskliwie, zakładając okulary
na głowę.
- Ja… zapatrzyłem się.
Delice postawiła stopę na pedale.
- Dasz radę dalej jechać? Po drodze jest kilka drzew –
uśmiechnęła się, ale z jej głosu przebijała troska.
- Jasne.
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Odwróciłem głowę w stronę fiołkowego domu.
Wilka nie było.
NEVAEH
Po nocy spędzonej przy posiadłości Sky’ów byłam padnięta,
choć potrafię nie spać całą dobę. Problem polega na tym, że w
przeddzień przyjazdu rodziny Lucasa nie spałam już ponad
dwadzieścia godzin, biegając z watahą po lesie.
Tak właściwie „wataha” to niezbyt dobrane słowo. To raczej
moje stado zwierząt, składające się z czterech psów oraz dwóch
kotów. Co tydzień w soboty wychodzę z nimi na długi,
kilkugodzinny spacer po lesie.
Gdy wróciłam, położyłam się na łóżku w swoim pokoju,
zakładając skrzyżowane ręce za głowę i włączyłam muzykę,
która po chwili wypełniła pomieszczenie. Wtedy przez przeszklony
dach zobaczyłam na niebie chmurę w kształcie siedzącego wilka,
która właśnie zbliżała się do słońca. Więc szybko wstałam i
przebrałam się z lekkiej sukienki na dresy, koszulkę i wybiegłam
z domu, po drodze ubierając czerwone Nike za kostkę i czapkę z
daszkiem. Wpadłam do garażu i wyprowadziłam z niego BMX-a, którego
dwa lata temu sprawiła mi Rox. Postawiłam go przy drodze i w
pośpiechu zawiązałam luźny warkocz, zostawiając pasma z grzywki,
by zasłaniały oczy, po czym wsiadłam na niego i ruszyłam na
zwiady po Hammock.
Po drodze spotkałam Roxanne z torbami w rękach. Najwyraźniej
wracała ze sklepu.
- Gdzie jedziesz? – zapytała, patrząc na mnie zdziwiona. Nigdy
wcześniej nie wychodziłam z domu po powrocie ze spaceru, zawsze
wtedy rzucałam się na łóżko, słuchałam muzyki, czytałam, czy
też po prostu spałam.
Nie odpowiedziałam, tylko spojrzałam na niebo, które byłoby
nieskazitelne, gdyby nie wilcza chmura, przybliżająca się coraz
bliżej do słońca.
Podniosła głowę i trwała przez chwilę bez ruchu, po czym skinęła
głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
Uniosłam kąciki ust i pojechałam dalej, wiedziona instynktem.
Rox, a raczej Roxanne Melodies zawsze mnie rozumiała. Kiedy
trzynaście lat temu znalazła mnie wyczerpaną po kilkugodzinnym
biegu przed jej domem, przygarnęła mnie bez zająknięcia.
Wychowywała mnie jak własną córkę, ponieważ obiecała to swojej
przyjaciółce, czyli mojej mamie, która tak samo, jak mnie,
odwiedziła ją we śnie. Opowiadała mi o Lisach i o mojej mamie,
która zmarła wraz z ojcem podczas walk z jednym z nich, gdy miałam
tylko trzy latka. Mówiła o Wilkach, których siedziby znajdują się
tylko w Europie i żaden z nich nigdy nie przekroczył jej granicy.
Ja, ona i moja przyjaciółka byłyśmy najprawdopodobniej jedynymi
wyjątkami.
Jest dla mnie jak druga matka. Bo prawdziwej matki nigdy się nie
zapomina.
Jechałam ulicami Seaford, wypatrując czegoś, co przykułoby moją
uwagę.
Nie bardzo wiedząc, dlaczego i po co, zatrzymałam się tuż przed
zakończeniem linii drzew, za którą znajdował się dom Redds’ów.
Wtedy przypomniałam sobie, że przecież wyprowadzili się dwa dni
temu, a ich dom mieli zająć inni ludzie.
Oparłam Mars (tak nazwałam mój rower, jeden z kil z resztą) o
świerk i przeszłam kilka kroków. Wyjrzałam zza ostatniego drzewa
i spojrzałam na nową rodzinę, która właśnie przyjechała.
Z mandarynkowego citroena berlingo wysiadły dwie osoby. Kobieta ze
znudzoną, obojętną miną od razu ruszyła w stronę drzwi z
kluczem w ręce, nie przejmując się synem, który wyciągał z auta
bagaże. Założył naładowany plecak na ramiona, a dwie walizki
chwycił za rączki i uginając się pod ich ciężarem poszedł za
matką. Stąd było widać, że miał rozczochrane, lekko kręcone
kruczoczarne włosy opadające mu na powieki. Potrząsnął głową,
by odgarnąć je z oczu i wszedł do domu.
Stałam, zaglądając zza drzewa i bezmyślnie słuchałam piosenki,
która wydawała mi się znajoma. Dopiero po chwili uświadomiłam
sobie, że to nowy dzwonek mojej komórki. Nigdy ich nie zapamiętuję
– zmieniam je prawie co tydzień.
Wyciągnęłam telefon z kieszeni dresów, nacisnęłam zieloną
słuchawkę i przystawiłam go do ucha.
- Tak? – burknęłam, tępo wpatrując się w okna od kuchni, gdzie
ktoś, chyba ta kobieta, przeglądał szafki.
- Nev?
Aileen. Ona zawsze miała niesamowite wyczucie czasu.
- Aileen?
Odwróciłam głowę od domu i skupiłam się na drzewie rosnącym po
drugiej stronie drogi.
- Co ci jest? – spytała podejrzliwie Leen, ale po głosie
rozpoznałam, że się uśmiecha.
- Nic – odparłam krótko, odpierając chęć spojrzenia na dom
nowej rodziny.
- Na pewno? Jakoś cię nie poznaję. Masz dziwny głos –
dociekała.
- Spójrz w górę – wzruszyłam ramionami, chociaż nie było jej
koło mnie.
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza, a po niej rozległo ciche
westchnienie.
- Gdzie jesteś?
- Nieważne – odpowiedziałam z ironicznym uśmiechem na ustach, po
czym przycisnęłam guzik z czerwoną słuchawką, kończąc tym
samym rozmowę i schowałam telefon.
Wyjrzałam zza drzewa, karcąc siebie za brak silnej woli – chłopak
właśnie wychodził z domu. Wokół bioder zawiązał sobie bluzę z
kapturem.
Spojrzałam mu w oczy, gdy przez chwilę stał nieruchomo – były
soczyście zielone, co pięknie kontrastowało z kruczoczarnymi
włosami. Lekko marszczył brwi, bo słońce jeszcze pokazywało, na
co je stać. Miał idealny, prosty nos i cudowną twarz, jakby
wyrzeźbioną przez najwspanialszego i najbardziej uzdolnionego
rzeźbiarza na świecie.
Na chwilę zamarłam, wpatrując się w niego w osłupieniu, ale
zaraz odwrócił się i ruszył w stronę auta.
Gdy otworzył bagażnik, pomyślałam, że to moja jedyna szansa. W
mgnieniu oka wskoczyłam na rower i pędem przejechałam obok
chłopaka, którego teraz zasłaniały ciemnoczerwone drzwi. A przy
okazji nie wydałam żadnego dźwięku.
Dojechałam do granicy Seaford i wjechałam rowerem między drzewa,
po czym zawróciłam go.
Ukryta za kilkoma gałęziami oparłam brodę na rękach, leżących
na kierownicy. Trwałam tak, dopóki nie zobaczyłam, jak on wyjeżdża
z domu.
Po powrocie z domu Lucasa rzuciłam się na łóżko i spałam przez
bite osiem godzin, ale z samego rana przeniosłam się przed dom, by
móc pusto wpatrywać się w drogę i co jakiś czas drzemać.
Jakąż niespodziankę sprawił mi widok Lucasa jadącego na rowerach
z młodszą od niego o jakieś trzy, cztery lata dziewczynką.
LUCAS
Gdy podjechaliśmy pod dom, dyszeliśmy jak bo przebiegnięciu
maratonu.
Plecaki naładowane artykułami spożywczymi i nie tylko, ciążyły
nam przez kilka mil, a ponieważ nie było pod nimi przewiewu,
byliśmy strasznie spoceni.
Delice zawiesiła okulary na koszulce, bo spadały jej z mokrego
nosa, a koszulkę zawiązała na żebrach. W połowie drogi, gdy
zrobiliśmy sobie mały postój, ściągnąłem z siebie przepoconą
koszulkę, przez co plecak obtarł mi trochę plecy.
Rzuciliśmy rowery przed dom i weszliśmy do domu, po czym delikatnie
postawiliśmy bagaże na stole w kuchni. Z ulgą rzuciłem się na
miękkie krzesło i dotknąłem nagimi plecami chłodnego metalowego
oparcia.
- Ja chcę do domu.
Del poszła w moje ślady, ale przed oparciem się rozwiązała
koszulkę.
- Teraz tu jest nasz dom – burknąłem, przeklinając matkę w
myślach.
- Ale ja nie chcę tu mieszkać – siostra podniosła się i z
obrażoną miną zaczęła rozpakowywać plecaki, wykładając ich
zawartość na stół.
- Ja też, ale nie mamy wyboru. Poza tym, jesteśmy w Nowym Jorku!
Zerwałem się za nią, by jej pomóc, choć wiedziałem, że tego
nie potrzebuje.
Ponieważ mnie wychowała babcia (mama – szczerze mówiąc –
olewała nas wszystkich), odkąd skończyłem cztery latka starałem
się być dla Delice idealnym bratem i rodzicem zarazem.
Odprowadzałem ją do szkoły, przekazywałem jej swoją wiedzę
zdobytą od kolejnych „narzeczonych” mamy i uczyłem jej pasji do
prawdziwej muzyki. I nie powiem, że źle mi poszło – Del traktuje
mnie jak tatę i braciszka, jest kochana, inteligenta, mądra,
naturalna i umie o wiele więcej, niż reszta dzieci w jej wieku.
Wychowała się w przekonaniu, że jeżeli ktoś ma jej pomóc, to
tylko ja albo babcia – na matkę nigdy nie można było liczyć,
chyba, że chcieliśmy trochę pieniędzy, bo tutaj zawsze machała
ręką i mówiła, że mamy sobie wziąć jej kartę kredytową. W
końcu – zmęczona naszymi prośbami – założyła mi konto, z
którego teraz razem z Delice możemy korzystać, kiedy chcemy.
Nie jesteśmy szalenie bogaci. Mama jako projektant mody zarabia na
tyle dużo, że starcza na nasz sprzęt, markowe ubrania i całą
resztę. Wcale nie jesteśmy przez to rozpieszczeni – babcia
utwierdza nas w przekonaniu, że to nie pieniądze czynią człowieka
takim, jaki jest, lecz właściwe wychowanie. Babcia Violese była i
jest dla nas jedyną podporą. Dla mnie i dla Delice jest jak druga
matka, a nawet jak ta prawdziwa, pierwsza.
Nagle czyjaś dłoń zamachała mi przed twarzą. Zamrugałem.
- Słyszysz? – zapytała siostra, kończąc zapinać puste plecaki.
Potrząsnąłem głową.
- Hm?
- Mówiłam, że skończyłam rozpakowywać zakupy i możemy już iść
malować nasze sypialnie – odparła Del ze śmiechem i wyszła z
kuchni.
Poszedłem za nią, po drodze poprawiając grzywkę.
- A może zacznijmy od mebli? – zapytałem, gdy wspinaliśmy się
po stopniach prowadzących na piętro.
- Dlaczego? – odpowiedziała pytaniem siostra.
Wzruszyłem ramionami.
- Bo tak.
- To nie jest odpowiedź – Delice odwróciła się na szczycie
schodów z ironicznym uśmiechem.
- Bo i tak musimy je wynieść z pokoi. Więc zrobimy to, postawimy
je przed domem i tam pomalujemy. A gdy skończymy weźmiemy się za
pokoje, podczas gdy meble będą wysychać – wytłumaczyłem,
przepychając się obok niej. – A dzisiaj śpimy na kanapie w
salonie.
Del pociągnęła mnie za rękę, prześlizgnęła się pod nią i
wpadła do swojego pokoju.
- To wynosimy.
NEVAEH
Po drzemce postanowiłam rozruszać kości i mięśnie śpiące już
od dziewięciu czy dziesięciu godzin, więc po krótkich oględzinach
nieba włożyłam lekką zieloną sukienkę zawiązywaną na szyi.
Gdy stwierdziłam, że moje stopy dawno nie były używane, ruszyłam
boso na zwiady w Seaford.
Przechodząc obok starego, szarego domu usłyszałam ciche łkanie.
Podeszłam do jednego z brudnych okien, które otaczały zniszczone i
pokryte mchem ramy, po czym zaglądnęłam do środka.
Gruby mężczyzna średniego wzrostu, na oko około pięćdziesięciu
lat, stał nad małym chłopcem, który leżał zwinięty na ziemi i
płakał, starając się to ukryć. Dostrzegłam na jego plecach i
nogach ślady krwi i rozdarte ubranie, więc jeszcze raz spojrzałam
na faceta. Teraz zauważyłam, że trzyma on w ręku cienki, skórzany
pas, którego biały kolor zasłaniały bordowe, lśniące plamy.
Mężczyzna zamachnął się na chłopca, który najwyraźniej był
jego synem.
- Wstawaj! – burknął wyraźnie zirytowany. Skórzany pas ze
świstem przebył odległość między nim a chłopcem i wylądował
na żebrach z głuchym plaskiem. Dziecko złapało się za bok z
twarzą wykrzywioną bólem i poplamioną łzami.
Warknęłam cicho. Tego już za wiele. Podniosłam rękę do góry i
zwinęłam dłoń w pięść. Gdy ojciec znowu zamachnął się
pasem, uderzyłam w okno. Szkło pobiło się, a rama w połowie
rozwaliła i połamała na małe kawałki.
- Co do.. – mężczyzna spojrzał zdziwionym i pijanym wzrokiem w
miejsce, gdzie przed chwilą było okno. Dostrzegł mnie po krótkiej
chwili. Ale o chwilę za późno.
Już wbijałam pazury w jego szyję. Powaliłam go ciężarem ciała
na ziemię, po czym wstałam i wskoczyłam na niego z głuchym
warknięciem. Czerwony na twarzy próbował złapać się za szyję,
ale przycisnęłam mu ręce do ziemi i kopnęłam go kilka razy w
czułe punkty.
Po chwili mężczyzna leżał nieprzytomny na ziemi z miną
wykrzywioną grymasem strachu, a jego puls był równy. Miałam
ochotę wgryźć się w jego nadgarstek, ale tylko sapnęłam mu
pogardliwie w twarz.
Raptem przypomniałam sobie o dziecku. Odwróciłam się czym prędzej
i spojrzałam na niego. Był nieprzytomny, ale jego serce biło
równomiernie, a oddech był spokojny. Odetchnęłam z ulgą.
Chłopiec, miał może dziesięć, jedenaście lat. Jasnobrązowe,
kręcone włosy zakrywały zamknięte oczy. Odgarnęłam kilka pasm i
dostrzegłam co najmniej pięć szram na czole i nosie. Jego twarz
wyglądała tak niewinnie i miło, że zaczęłam się zastanawiać,
za co bił go ojciec. Przewróciłam na bok i zaczęłam przyglądać
się świeżym ranom. Wyczyściłam je ze smutkiem. Już po chwili
zaczęły się zasklepiać.
Ruszyłam w stronę wybitego okna. Odwróciłam głowę. Spojrzałam
jeszcze raz na chłopca i skoczyłam.
Gdy na boso przemierzałam Seaford, uświadomiłam sobie, że
właściwie nie wiem, gdzie idę. Rozglądałam się dookoła, ale
nadal nie mogłam znaleźć miejsca, gdzie chciałabym się
zatrzymać.
Kiedy obeszłam już całe miasto i nie znalazłam nic godnego uwagi,
zawróciłam i ruszyłam w kierunku Clark Street. Ale nawet tam
czułam pustkę, którą musiałam natychmiast zapełnić.
Idąc dalej po asfaltowej drodze, dostrzegłam, że znajduję się
przy Clark Street. Clark Street – ulica, na której mieszka Lucas
Sky.
Zamarłam już na zakręcie. Czego mogę chcieć od Lucasa?
Ale było już za późno. Nim się zorientowałam, co robię, stałam
przy linii drzew, za którą znajdował się jego dom.
Wyjrzałam zza jednego i zobaczyłam... meble. Dwie szafy i komody,
kilka półek i dwa biurka, a przy nich Lucasa ubranego w stare
szorty i tę małą, którą widziałam z nim dzisiaj rano. Miała na
sobie krótkie, luźne dżinsowe spodenki i za dużą o dwa rozmiary
jasnozieloną koszulkę. Obydwoje byli bez butów.
Dopiero po chwili zorientowałam się, co robią. Lucas trzymał w
ręce szlifierkę, a dziewczynka stała obok i przyglądała się mu,
choć było widać, że chce pomóc i z cierpliwością czekała na
swoją kolej. Połowa mebli była już obdarta z czarnej lub różowej
farby i gładko wyszlifowana. Niedaleko od nich stały spraye i
farby, które kupiliśmy wczoraj w Miami.
- Nevaeh?
Zamrugałam. Lucas patrzył w moją stronę z widocznym zdziwieniem
na twarzy, a dziewczynka poszła w jego ślady.
Zarzuciłam grzywkę na oczy.
- Co ty tutaj…? – zapytał z niedowierzaniem i nieufnością w
głosie.
Wzruszyłam ramionami i podeszłam do nich obojętnym krokiem.
- Co robicie? – spytałam, kiwając głową w stronę mebli i farb.
- Kim jesteś? – wtrąciła się dziewczynka z podejrzliwą miną.
- Nieważne – burknęłam.
- No cóż, skoro tu jesteś, a Lucas cię zna, to znaczy, że jednak
ważne – mała patrzyła na mnie wyczekująco.
- A ty? – zapytałam, przyglądając się jej.
Miała długie do pasa, czekoladowe włosy, teraz związane w lekki
kucyk, ale krótsza do ramion grzywka była czarna jak u Lucasa.
Przelotnie dostrzegłam jej błękitne niczym niebo oczy pasujące do
delikatnej, latynoskiej cery. Nadal wpatrywały się we mnie.
- Nevaeh Moon – westchnęłam w końcu, machając lekceważąco
ręką.
- Delice Sky – dziewczyna wyciągnęła do mnie rękę, a kąciki
jej warg uniosły się lekko.
Wpatrywałam się w jej dłoń bez uśmiechu.
- Miło mi. Jesteś jego siostrą? – skinęłam na Lucasa.
- Mhm – odparła Delice, chowając ręce do kieszeni, ale nie
spuszczała ze mnie natarczywego wzroku.
- Co ty tutaj robisz? – powtórzył chłopak, nie zwracając chyba
uwagi na babską wymianę zdań.
- Jestem – wzruszyłam ramionami.
- Ale dlaczego? – naciskał.
Ponownie podniosłam i opuściłam ramiona.
- Co robicie? – spytałam Lucasa, patrząc na szlifierkę w jego
ręce.
- Przemalowujemy meble – burknął.
Ponownie włączył sprzęt i, nie patrząc na mnie, zabrał się do
pracy. Delice przeniosła wzrok na brata i uważnie obserwowała jego
ruchy. Obydwoje starali się mnie ignorować, ale zdradzały ich
spięte ramiona, które mówiły, że z chęcią by mnie wygonili.
- Mogę jakoś pomóc? – sama nie wiedziałam, co mówię.
Szlifierka została wyłączona. Rodzeństwo popatrzyło na mnie.
ukryłam oczy za włosami i przymknęłam powieki. Nie musiałam
patrzeć, by wiedzieć, że Lucas zaciska zęby.
- Możesz.
Chłopak spojrzał na siostrę.
- Delice, przygotuj z Nevaeh spraye. Jak skończę, narysuję szkice
i zaczniemy malować. Ale jeśli sama chcesz zaprojektować swoje
szafy, bierz ołówek i do roboty. – Mówiąc to, patrzył na
siostrę.
Delice skinęła głową i ruszyła w stronę farb, nie zważając na
mnie. Poszłam za nią, po drodze patrząc na Lucasa. Jednak ten
wyraźnie nie chciał ze mną rozmawiać.
LUCAS
Gdy dostrzegłem Nevaeh wyglądającą zza drzewa, zdziwiłem się.
Nie sądziłem, że jeszcze ją zobaczę. Miałem wrażenie, że była
tylko przelotnym snem.
Nie chciałem być dla niej niemiły. Ale coś w jej twarzy mówiło
mi, że to, co się stało wczoraj, odeszło w zapomnienie, na
dodatek wczoraj tylko udawała miłą. Po jej minie poznałem, że
nie jest taka, jak myślałem. Nie jest miła, zabawna i wesoła,
tylko na pozór obojętna i cyniczna.
Kiedy przechodziła obok mnie, czułem na sobie jej wzrok, ale
zmusiłem sam siebie, by go nie odwzajemnić. Po chwili odwróciłem
głowę i otworzyłem szeroko oczy – na prawej łopatce,
odsłoniętej przez włosy, które opadły na druga stronę, widniał
tatuaż – księżyc w pierwszej kwadrze.
I wtedy przypomniałem sobie sen o czerwonym wilku.
1
Reggaen – czyt. regen
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz